Paulo Sousa ma to szczęście, że jeszcze na dobre nie zaczął pracy z reprezentacją, a już ma delikatną przewagę nad Jerzym Brzęczkiem. Były selekcjoner tylko marzył, by Piotrowi Zielińskiemu coś przestawiło się głowie, obecny dostanie piłkarza po tym zdarzeniu. Od czasu ostatniego meczu polskiej kadry u żadnego z naszych piłkarzy nie zmieniło się tak wiele, jak u Zielińskiego. W tym wszystkim ogromną rolę (choć nie jedyną) odegrał – jak to w piłce – przypadek.
Powtórzyć “Lewandowski story”
Kiedy w 2013 roku Adam Nawałka przejmował reprezentację Polski, oprócz czysto sportowych celów sam postawił sobie jeden: odzyskanie dla kadry Roberta Lewandowskiego. Ówczesny napastnik Borussii Dortmund już wtedy był pożądany przez największe kluby świata, strzelał jak na zawołanie i poprowadził BVB do dwóch tytułów mistrzowskich w kraju i finału Ligi Mistrzów. Jego problemem było jednak to, że grając dla Polski zawodził. Doszło do sytuacji, w której jego krytyka była tak mocna, że po golu z Czarnogórą wykonał w kierunku trybun gest nasłuchiwania braw. Za Nawałki Lewandowski eksplodował. Mając takie doświadczenia z przeszłości, po zmianie na stołku selekcjonera niemal jako naród postawiliśmy przed Jerzym Brzęczkiem zadanie: zrobić z Piotrem Zielińskim to, co Nawałka zrobił z Lewandowskim. Sprawić, by zaczął grać jak w klubie.
Nikt wtedy jeszcze nie mógł wiedzieć, że kolejność będzie odwrotna – Zieliński w klubie zacznie grać jak w reprezentacji. Z tym, że nie chodzi o jakość gry, a pozycję, na jakiej występuje. Brzęczek uparcie wystawiał bowiem Zielińskiego za plecami napastnika, na tak zwanej “dziesiątce”, mimo że ten nie grał w Serie A w ten sposób od lat. Wszyscy mieli co do tego zabiegu wątpliwości, ze Zbigniewem Bońkiem na czele. Brzęczkowi się nie opłaciło – wymyślony przez niego sposób na pomocnika Napoli nie zadziałał i kto wie, czy pośrednio nie przyczyniło się to do jego dymisji. Paradoks całej sytuacji polega na tym, że Paulo Sousa dostanie teraz Zielińskiego jako “dziesiątkę” pełną gębą.
“Dziesiątka” przez przypadek
Trudno znaleźć inny sport zespołowy, w którym rola przypadku byłaby tak ogromna, jak w piłce nożnej. Ile to razy widzieliśmy zwycięstwa drużyn oddających jeden strzał na bramkę, podczas gdy pokonani próbowali dwudziestokrotnie? Przypadek miał też wpływ na to, gdzie obecnie znajduje się Zieliński. Ale zanim to nastąpiło, nad jego grą we Włoszech zdążyli się już rozpłynąć chyba wszyscy, a kolejni trenerzy Napoli nie wyobrażali sobie drużyny bez niego. To Maurizio Sarri jako pierwszy przyrównał go do Kevina de Bruyne, a Carlo Ancelotti wyróżniał z nazwiska, mimo iż ten szkoleniowiec nie jest kojarzony z indywidualnymi pochwałami. Wreszcie Gennaro Gattuso, który miał stwierdzić, że gdyby to zależało tylko od niego, nigdy nie chciałby sprzedać Zielińskiego. Obecny trener Napoli od początku sezonu myślał nad rolą Piotra Zielińskiego w jego zespole, bo miał świadomość, jaki potencjał jest tam do uwolnienia. Było to o tyle skomplikowane, że Polak miał opinię tuttocampisty, czyli teoretycznie mógł grać wszędzie, ale nie do końca było wiadome, gdzie przyniesie korzyści o tych kilka procent wyższe. W grudniu jednak problem się rozwiązał, a skoro matką wynalazku jest potrzeba, Zieliński wylądował za plecami napastnika.
Wszystko zaczęło się od kontuzji Victora Osimhena w listopadzie. Do tego doszedł później uraz Driesa Mertensa i wobec wysłanego na trybuny Arkadiusza Milika okazało się, że jedynym napastnikiem do dyspozycji Gattuso jest Andrea Petagna. Ponieważ jest to zawodnik żyjący z podań, a jednocześnie w tamtym momencie bez szans na posiadanie partnera w ataku, “Rino” zdecydował się sprawdzić Zielińskiego za jego plecami. To był przełom, bo okazało się, że Polak jednak może czuć się w tym sektorze jak ryba w wodzie, a utrata przestrzeni, jaką miał grając nieco z tyłu wcale nie była tak destrukcyjna, jak mogłoby się wydawać. W dodatku od razu zaczął robić liczby. Po meczu z Crotone, w którym zanotował asystę, Gattuso poświęcił mu kilka chwil w wypowiedzi dla mediów. – Rzadko widuje się piłkarzy, którzy mijają rywali tak, jak on. Zieliński wygląda jakby tańczył z piłką u stóp. Jedyne, czego mu brakuje, aby stać się naprawdę wielkim piłkarzem, to siedem, osiem bramek w sezonie. Ale on jest do tego zdolny – mówił. Od momentu wypowiedzenia tych słów Zieliński zdobył we wszystkich rozgrywkach sześć goli i zanotował cztery asysty. Dorobił się opaski kapitana (w dwóch meczach wyprowadzał drużynę na boisko), a na “dziesiątce” został na stałe. Gattuso tylko w trzech ligowych spotkaniach zdecydował się go nieco cofnąć.
Styl ten sam, liczby już nie
Mówienie, że Zieliński stał się innym piłkarzem jest rzecz jasna przesadą, bo wciąż jego bazą jest to samo – kierunkowe przyjęcie, krótkie prowadzenie piłki, ponadprzeciętny przegląd pola, świetna gra obiema nogami i technika jakby zarezerwowana dla przedstawicieli innych nacji. Zmieniły się natomiast liczby i zagadką, na którą trudno jednoznacznie odpowiedzieć jest: dlaczego? Owszem, zdarzały się mecze, jak choćby w styczniu przeciwko Cagliari, w których Zieliński rekordowo dla siebie znalazł aż sześć okazji, by uderzać na bramkę, albo z Torino, gdy tych prób miał tylko o jedną mniej, ale globalnie niewiele się zmieniło. Gdy strzelał Fiorentinie (6:0), nota bene po cudownym zwodzie, którym wkręcił w ziemię Gaetano Castrovillego, było to jego jedyne uderzenie w meczu. Podobnie z Atalantą (2:4), czy w szalonym meczu z Sassuolo (3:3). Można odnieść wręcz wrażenie, że żeby Polak oddał strzał na bramkę, musi mieć naprawdę dobrze przygotowaną pozycję. A z jego krótkim zwodem, staje się to coraz bardziej regularnie.
Ten tekst miał pierwotnie powstać już w styczniu, gdy byliśmy po pierwszych sygnałach pozytywnej zmiany u Piotra Zielińskiego. Wstrzymaliśmy się, by wykluczyć w tej nagłej eksplozji formy rolę przypadku. Teraz mamy czarno na białym: we wszystkich rozgrywkach pomocnik Napoli na dziś strzelił osiem goli i zanotował siedem asyst. To jego absolutny rekord, a mówimy o sezonie, w którym do końca pozostało jeszcze kilkanaście spotkań. Miał słaby okres w lutym, gdzie w kilku meczach nie wyrastał ponad przeciętność, ale patrząc całościowo, jeśli coś jest regułą, to zdecydowanie ta lepsza twarz Zielińskiego. Kiedy zatem końcem marca będziemy patrzeć, jak kadrę poukładał Paulo Sousa, warto zwrócić uwagę na tuttocampistę z Neapolu. Na jego eksplozję czekamy od lat, ale nigdy nie było większych podstaw, że się doczekamy, niż właśnie teraz.
Komentarze