Po jednej stronie stadionu były góry. Po drugiej jakieś blokowisko. Na trybunach dwa tysiące kibiców, w tym kilkaset z Węgier. Dokładnie za tą bramką, w której bezradny Peter Gulacsi tylko patrzył na lecącą do jego siatki piłkę po strzale któregoś piłkarza z Andory. Tak spektakularnie cztery lata temu przewrócił się węgierski futbol. Podobno stół, w który pięścią uderzył Viktor Orban, prawie się złamał.
Film z tamtych wydarzeń z Andory można odszukać na YouTubie. Całość opatrzona jest ostrzegawczym “+18”. Trudno się dziwić: dominującym dźwiękiem jest wielokrotnie powtarzany krzyk, który można przetłumaczyć jako “ku**a, słabeusze!”. Widzimy ujęcia z trybuny zajmowanej przez węgierskich kibiców i ostatnią akcję meczu. Niecelne dośrodkowanie w pole karne gospodarzy, wybicie piłki i gwizdek kończący mecz. Zaraz po nim Andorczycy padają na kolana, a Węgrzy kombinują, jak tu rozpłynąć się w powietrzu. Ostatecznie idą pod trybunę, by wysłuchać inwektyw i oddać fanom koszulki. Dziś, zaledwie kilkadziesiąt miesięcy po tej historycznej kompromitacji, jej powtórzenie wydaje się niemożliwe. Odkręcony kurek z państwową kasą i polityka – ta w dosłownym znaczeniu tego słowa – sprawiły, że Węgrzy mogą szykować się do Euro 2020, a w eliminacjach do mundialu to im przypisuje się rolę głównego rywala Polaków.
Tak jakby spadły Legia, Lech i Wisła
– Przez wiele lat był gniew, rozczarowanie, żądanie zmian. Potem nastąpiła rezygnacja. Myślę, że tak od 2005 roku machnięto ręką, nikt się nie przejmował. Nawet jak jechali na mecz z Andorą nie było żadnych oczekiwań. Piłka węgierska stała się w kraju obiektem kpin – mówi nam Michał Listkiewicz, prawdopodobnie najlepszy w Polsce znawca węgierskiej piłki. Rok wymieniony przez byłego prezesa PZPN nie jest przypadkowy. To właśnie wtedy Ferencvaros Budapeszt zapłacił ogromną cenę za lata zaufania do niewłaściwych osób. W tamtym czasie do klubu przyklejali się szemrani biznesmeni, którzy doprowadzili do finansowego krachu. To ze względu na problemy finansowe Fradi spadli z węgierskiej ekstraklasy i przez pięć lat przebywali w niebycie.
Raz jeszcze Listkiewicz: – Spadek Ferencvarosu to jakby w Polsce w jednym momencie spadły Legia, Lech i Wisła Kraków. Liga bez nich kompletnie nie ma sensu, nikogo nie interesuje. To produkt narodowy. Jak Ferencvaros trafił do w ekstraklasy piłkarek ręcznych, nagle te rozgrywki zyskały na popularności. Pojawiły się telewizje i sponsorzy. To samo w piłce wodnej, gdzie Ferencvaros wcale nie jest potęgą. Ten klub zapełnia trybuny w każdym sporcie. Jeśli chodzi o jego popularność, a resztę, mamy przepaść. Co ciekawe, dotyczy to całych Węgrzech. Fancluby sięgają daleko poza Budapeszt, a nawet poza Węgry do miejsc, gdzie diaspora węgierska jest duża.
Kogo obchodzi ta liga?
Widać to po liczbach. W czasach przedpandemicznych na trybuny węgierskich stadionów przychodziło często po tysiąc widzów, czasem nawet mniej. Ujpest kontra Honved? Kogo to obchodzi, to żadne derby. Tego samego dnia na Ferencvarosie zasiada 15 tys. kibiców i to bez względu na klasę rywala.
Upadek Ferencvarosu spowodował odwrócenie się Węgrów od piłki. Problemy jednego klubu pociągnęły na dno cały futbol. Węgrzy dołowali, potrafili w eliminacjach przegrać 1:8 z Holandią. Były próby reanimacji pacjenta z założeniem przez Orbana Akademii im. Ferenca Puscasa na czele – o tym później – ale potrzeba było lat, by szef Fideszu zorientował się, że piłka nie odżyje bez Ferencvarosu. Premier uderzył pięścią w stół i wprowadził tam ludzi z elity biznesu. Orban, który nie jest kibicem Ferencvarosu, zdał sobie sprawę, że to jedyny klub, który może ludzi pociągnąć. Dlatego – w imię wyższego interesu – odpuścił swój ukochany Videoton. W Ferencvaros zaangażował państwowe firmy z MOL na czele, a klub przejęli bardzo bogaci biznesmeni związani z Fideszem, jak choćby Gabor Kubatov, znany polityk.
Miliarder na czele federacji
Zresztą mówiąc o piłce węgierskiej, nie sposób nie mówić o polityce. Model z politycznymi zmianami na szczycie w Ferencvarosie był powtórzeniem tego, co Orban zrobił z węgierskim związkiem kilka lat wcześniej. Szefem federacji był wtedy Istvan Kisteleki. Orban zaprosił go na rozmowę, ale tylko po to, by osobiście postawić go pod ścianą. Przekaz był jasny: “albo zrezygnujesz, albo będziemy was gnębić. Nie zobaczycie grosza, zapomnimy o was”. Kisteleki nie miał wyboru, zastąpił go Sandor Csanyi, który od początku wprowadził rządy autorytarne – zlikwidował regionalne związki i rozpoczął centralne sterowanie węgierską piłką.
Gdyby znów przyrównać Węgry do Polski, nominacja dla Csanyiego byłaby tym, czym w Polsce przekazanie PZPN w ręce Michała Sołowowa, najbogatszego człowieka w kraju. Majątek Csanyiego, regularnie wygrywającego klasyfikację najbardziej majętnych ludzi na Węgrzech, szacuje się na 1,5 mld dolarów. To pierwszy miliarder w kraju, człowiek Orbana, przy okazji prezes narodowego banku OTP. Prawdopodobnie najbardziej wpływowa osoba, zaraz po samym premierze. Był jednym z bohaterów pamiętnej afery Panama Papers, ale obecność jego nazwiska na liście tłumaczył “koniecznością współpracy międzynarodowej”. Jak widać skutecznie.
Listkiewicz: – Piłka dla Orbana nie jest już czymś, co bardzo zajmuje mu czas. Oddał to w ręce Csanyiego, który na Węgrzech jest w czołowej, jeśli chodzi o wpływy i możliwości. Sam kibicuje i daje przykład będąc na każdym meczu reprezentacji i wielu Ferencvarosu. Ma to pod pełną kontrolą, bo jego ludzie zarządzają nie tylko federacją i Ferencvarosem, a także kolejnymi dwoma-trzema klubami ich ekstraklasy. Orban za cel postawił sobie rozwój piłki młodzieżowej. Odbywa się też ściąganie Węgrów z zagranicy, dają im stypendia i możliwość nauki, treningu. Dla ludzi z Rumunii, Ukrainy, Serbii, Słowacji to bardzo atrakcyjne, bo najczęściej dominuje tam bieda.
Poszerzanie piramidy
– Na Węgrzech uwielbia się sporty wodne. Wszyscy wiedzą, co to waterpolo, a reprezentacja jest potęgą. Można to porównać do naszych skoków narciarskich – każdy to ogląda. Piłka dopiero tak od dwóch-trzech lat wraca jako narodowy sport numer jeden – mówi były prezes PZPN.
Oczywiście jest to związane z tym, że Ferencvaros dzięki państwowym pieniądzom stał się prawdziwą potęgą, która coraz mocniej się rozpędza. Efekt był widoczny w obecnym sezonie, gdy Fradi zagrali w Lidze Mistrzów. Ale naprawianie piłki na Węgrzech zaczęto od drugiej strony. Całkowicie początkowo odpuszczono reprezentację, a postawiono na nogi akademie, wybudowano boiska, zainteresowano piłką młodzież. Powstała Akademia im. Puskasa, której siedziba znajduje się obok posiadłości Orbana i do której płyną ogromne pieniądze. Jej wychowankiem jest m.in. Roland Sallai, piłkarz Freiburga, a w kadrze na mecz z Polską znaleźli się jeszcze bramkarz Balazs Toth i pomocnik Krisztian Geresi. Węgrzy poszerzali piramidę i dopiero, gdy liczba piłkarzy w ciągu siedmiu lat wzrosła im dwukrotnie, wzięli się za kadrę, a w najważniejszy klub w kraju wpompowano miliony.
Węgry? Kula u nogi
Naprawianie piłki na Węgrzech trwa w najlepsze, ale gdyby spytać się naszych najbliższych rywali, czy zamieniliby się na futbol z nami, prawdopodobnie usłyszelibyśmy szybkie: gdzie podpisać? Powody są dwa: Robert Lewandowski i spuścizna po Euro 2012, projektu, który Węgrzy także chcieli realizować u siebie, ale – nie bez powodów politycznych rzecz jasna – doprowadzić do końca się nie dało. Obrazowo opisuje to Michał Listkiewicz.
– Węgrzy zazdroszczą nam naszej piłki. Rozmawiałem z szefami federacji niedawno i śmiali się, że latami to my się Węgrów obawialiśmy, przed wojną było pytanie “ile przegramy”. W latach 50. PZPN odwołał mecz z nimi, bo uznał, że lepiej przegrać walkowerem niż się skompromitować na boisku. Później nastąpiło przełamanie w latach 80.-90., ale generalnie długo to my ich podziwialiśmy. Od pewnego czasu to oni twierdzą, że mogą się uczyć od nas. Ich interpretacja jest taka, że nam kopa dało Euro 2012 i mają w pewnym stopniu rację, bo był choćby infrastrukturalny boom, natomiast dziś sprowadzają wszystko do osoby Roberta Lewandowskiego. Mówią: gdybyśmy mieli swojego Lewandowskiego, my bylibyśmy faworytem – mówi. I rozszerza temat mistrzostw Europy sprzed dziewięciu lat.
– Kiedy Węgrzy ubiegali się o Euro 2012, były inne realia. Kierownictwo federacji było słabsze, pozbawione parasola politycznego, pojawiły się na tym tle konflikty. Porównując to do nas, mieliśmy bardzo silnego partnera, jakim była Ukraina, a zaangażowanie prezydenta Lecha Kaczyńskiego też było ogromne. To on polityków, którzy sypali piach w tryby, odsunął. Na Węgrzech federacja była zdana sama na siebie. Przylgnęła do nich niezbyt przyjemna etykieta – bo próbowali organizować Euro najpierw z Austrią, później z Chorwacją – że są kulą u nogi. Tak przynajmniej twierdzili ich partnerzy.
Skąd pieniądze w piłce
Wracając do piłki ligowej. Ferencvaros, z opisywanych już względów, jest oczkiem w głowie władz państwowych, ale pozostałe budapesztańskie kluby nie mogą liczyć na strumyczek płynący ze spółek skarbu państwa. W stolicy w kluby inwestują firmy prywatne, w dużej mierze z powodów politycznych. Budapeszt jest w rękach ekipy opozycyjnej, co było ogromną sensacją.
Poza granicami stolicy kasę zasilają przede wszystkim samorządy. Sukcesy? Zależne od tego, kto siedzi na najważniejszych stołkach w mieście. Gdy przed dekadą w Debrecenie prezydentem był człowiek Orbana, była tam Liga Mistrzów. Jak się zmieniła władza, klub zaczął dołować. Są natomiast duże miasta węgierskie, gdzie piłka w ogóle nie może się przebić. Najlepszym przykładem jest Szeged, gdzie rządzi piłka ręczna i piłka wodna. Trochę można to porównać do sytuacji z polskim żużlem. Gdzie jest silny żużel, piłka się nie przebije, bo zainteresowanie sponsorów, samorządów i nawet kibiców skierowane jest na tę dyscyplinę.
Władza dba o legendy
– Osoba Ferenca Puskasa jest bardzo mocno wspominana – mówi Listkiewicz. – U nas bez porównania z kimkolwiek, taki Kazimierz Górski jest w Polsce honorowany sto razy rzadziej. Puskas nawet dla młodych jest świętą osobą, o co bardzo dba władza. Jest kilka fundacji Puskasa ze wsparciem państwowym. Są muzea, sklepy z pamiątkami po złotej jedenastce i oczywiście pomniki. Czuć obecność kultu.
Kiedyś funkcjonowała przy Węgierskim Związku restauracja, w której serwowano posiłki nazwane na cześć piłkarzy. Był zatem kotlet a’la Puskas, golonka a’la Bozsik, co ciekawe – wszystko bardzo niezdrowe. Idealnie wpisuje się to w anegdotę, którą niegdyś opowiadał Robert Makłowicz. – Od dawna zbieram książki kulinarne, tylko jedna z nich dotyczy bezpośrednio kuchni piłki nożnej. To książka firmowana przez Ferencvaros Budapeszt. Bardzo słynny i zasłużony węgierski klub, ale wystarczyło, że przejrzałem kilka kartek i już nie dziwię się, czemu tak długo nie odnosił żadnego sukcesu. Pieczony, tłusty prosiak był tam najbardziej dietetyczną potrawą.
Listkiewicz: – Teraz zmieniły się nawyki żywnościowe Węgrów. Wcześniej było u nich tak, jak u Polaków. Mówiło się, że jak ktoś setki nie wypił, to się obiad nie liczy. Zbyszek Boniek mówił mi kiedyś, że na prośbę piłkarzy do Meksyku dowieziono im bigos i golonkę. Węgrzy podpisaliby się pod tym samym. Kult dobrego jedzenia wygrywał ze zdrowym podejściem, nie patrzono, czy je piłkarz, czy ktoś inny.
A’propos jedzenia. Jest takie powiedzenie: zjedz, albo ciebie zjedzą. Miejmy nadzieję, że w czwartek Polacy wezmą sobie to do serca.
Komentarze