To było jedno z najbardziej zuchwałych oszustw w polskiej piłce. Teraz Bałtyk Gdynia wraca do żywych

Bałtyk Gdynia
Obserwuj nas w
fot. Bałtyk Gdynia Na zdjęciu: Bałtyk Gdynia

Dwa lata temu Bałtyk Gdynia padł ofiarą jednego z najbardziej zuchwałych oszustw w polskim sporcie. Wizja szybkiego wyprowadzenia klubu na prostą okazała się drogą nad przepaść. Sprawdziliśmy, jak wygląda krajobraz po tamtych wydarzeniach i okazało się, że zaskakująco dobrze. Jak to się stało, że w klubie jeszcze kilkanaście miesięcy temu będącym na dnie dziś nieśmiało kreślą wizję Ekstraklasy na stulecie istnienia?

  • Mijają dwa lata, odkąd oszust próbował pograć w grę Football Manager w rzeczywistości. Ofiarą padł Bałtyk Gdynia – jeden z najstarszych klubów na Pomorzu
  • Po tamtych wydarzeniach Bałtyk znalazł się na sportowym i organizacyjnym dnie, z siedmiocyfrową kwotą długów. Aż trudno uwierzyć, jak szybko wyszedł z problemów
  • – Naszym celem jest gra w Ekstraklasie na stulecie klubu – mówi nam Jacek Paszulewicz, prezes Bałtyku

Szarża oszusta

O najlepszych czasach Bałtyku przypominają zdjęcia w siedzibie klubu. Czarno-białe, bo mówimy o naprawdę zamierzchłej przeszłości. Polska była jeszcze w głębokim komunizmie, gdy klub wywalczył swój ostatni awans do Ekstraklasy, stan wojenny miał dopiero nastąpić. Bałtyk nie przeszedł suchą stopą przez wszystkie zmiany na mapie Polski, nie tylko tej piłkarskiej. Przez lata popadł w bylejakość, utkwił na dobre w niższych ligach. Nie było światła w tunelu, bardziej problemy, za co opłacić to w budynkach klubowych. Ale niedawno nagle zapaliła się nadzieja. Na tyle mocno, że wywołała pożar.

Przed sezonem 2019/20 w Bałtyku pojawił się Kamil Ż. Klub już wtedy miał kłopoty organizacyjne, więc rozmowy z człowiekiem, któremu z kieszeni potrafił wystawać – tak mówili świadkowie – plik banknotów wartych 100 tys. zł, potrafiły rozbudzić nadzieje. Tym bardziej, że ten kreślił naprawdę konkretny plan tworzenia wielkiego Bałtyku. Powoływał się na wiele znajomości, które po sprawdzeniu wcale nie okazywały się wydumane. Mówił głośno o sprowadzeniu zawodników będących już po drugiej stronie rzeki, ale mających ogromną wartość marketingową – Miroslava Radovicia i Eduardo da Silvy. W niektórych przypadkach nawet nie kończyło się wyłącznie na obietnicach, bo zanim okazało się, że Bałtyk w swoje macki wziął oszust, kontrakty z klubem podpisało kilku zawodników z naprawdę dużymi nazwiskami jak na III ligę, m.in. Michał Efir, Michał Renusz, Gracjan Horoszkiewicz i Laurentiu Iorga. Ten ostatni, Rumun, w przeszłości zaliczył nawet epizod w Lidze Mistrzów. Bajka jednak skończyła się bardzo szybko – Ż. ulotnił się bez płacenia komukolwiek, a klub został z mnóstwem umów o nierynkowej wartości, organizacyjnie i sportowo na dnie III ligi. Sam Kamil – wszyscy byli z nim po imieniu, wzbudzał dobrą aurę – okazał się oszustem, który wcześniej potrafił omamić kilka kobiet i wyciągnąć od nich łącznie ponad 2 mln zł. Do dziś nie został odnaleziony przez policję.

Nowe otwarcie

Jacek Paszulewicz to dobrze znana postać ze świata polskiej piłki. Ostatnio trenował Widzew i GKS Katowice. Jako piłkarz przez jakiś czas występował w Wiśle Kraków Bogusława Cupiała, a wcześniej wraz z Polonią Warszawa zdobył mistrzostwo Polski. Przy Konwiktorskiej poznał się z Michałem Listkiewiczem, wtedy prezesem PZPN, prywatnie fanem Czarnych Koszul. Nie przypuszczali, że dwie dekady później spotkają się w Gdyni, by ratować Bałtyk.

– Jesienią 2019 roku zdecydowałem się przyjąć ofertę zostania najpierw p.o. prezesa Bałtyku, a później prezesem klubu. Przez cały listopad i grudzień tworzyliśmy i wprowadzaliśmy plan naprawczy. Okazało się, że ludzi dobrej woli, którzy chcą ratować Bałtyk jest wielu, więc na bazie tego wraz z Michałem Listkiewiczem i Andrzejem Adamczykiem podjęliśmy się operacji ciężko chorego pacjenta. Lubię wyzwania, a po 17 miesiącach pracy mogę śmiało powiedzieć, że operacja się powiodła, pacjent przeżył – opowiada dziś.

Michał Listkiewicz pełni funkcję wiceprezesa zarządu. Jak zaznacza Paszulewicz, daje wiarygodność, uczestniczy w większości spotkań z partnerami biznesowymi – obecnymi i tymi, którzy wahają się, czy do klubu dołączyć. Otwiera wiele drzwi, które wcześniej były dla Bałtyku zamknięte.

Jacek Paszulewicz / PressFocus
Michał Listkiewicz / PressFocus

Posprzątane

Wracając do terminologii lekarskiej, na przełomie 2019 i 2020 roku Bałtyk był w stanie śmierci klinicznej.

Paszulewicz: – W momencie, w którym siedmiu zawodników podpisuje kontrakty, na które mogłyby sobie pozwolić co najwyżej I-ligowe kluby, ewentualnie z czuba II ligi, a ostatecznie nikt im nie płaci, robi się problem. Poza tym mieliśmy zobowiązania wobec firm ochroniarskich, transportowych, urzędów. Było tego sporo. Nie chcę operować konkretnymi liczbami, ale jeśli chcielibyśmy jednocześnie wszystko spłacić, potrzebowalibyśmy siedmiocyfrowej kwoty.

Te zobowiązania miał pokrywać Kamil Ż, za namową którego poprzednie władze podpisały też szereg niekorzystnych umów, na które nie byłoby stać żadnego klubu III-ligowego. Po dwóch miesiącach bez wypłat, część zawodników skierowała sprawę do sądu polubownego, który na pewno stanąłby po ich stronie. Klubowi zostałby dług, a zawodnika by nie było.

Jeszcze raz Paszulewicz: – Przez długi czas musieliśmy negocjować z zawodnikami, a plan naprawczy wyglądał w ten sposób, że gdyby choć jeden z piłkarzy się wyłamał, spięcie budżetu mogłoby okazać się niemożliwe. Pod koniec negocjacji pojawił się problem, bo Laurentiu Iorga nie zgodził się na proponowane warunki. Ostatecznie rozwiązaliśmy z nim kontrakt, wrócił do Rumunii, a my spłaciliśmy go przez następny rok.

Pieniądze nie płynęły do klubu, lepszym słowem byłoby: skapywały. Mali i średni przedsiębiorcy wsparli Bałtyk w chwili, gdy realna była wizja ostatecznego upadku klubu. – W ten sposób zebraliśmy kwotę, w której trzeba było się zmieścić. Rozwiązanie niekorzystnych umów z siedmioma piłkarzami, których pensję miał płacić pan Kamil, było pierwszym krokiem podjętym przez nas, więc jeśli już na tym etapie przekroczylibyśmy budżet, następne ugody stałyby pod znakiem zapytania – opowiada obecny prezes Bałtyku.  

Plusy i minusy pandemii

W czasie, gdy już wszyscy zorientowali się, że pan Kamil jest oszustem, jakiś Chińczyk podobno zjadł nietoperza i wywołał światową pandemię. Do Polski dotarła pięć-sześć miesięcy później, a w całym kraju zawieszono rozgrywki. Bałtyk – kompletnie rozbity ostatnimi wydarzeniami – zajmował ostatnie miejsce w tabeli, z mizernymi szansami na utrzymanie. Przedwczesne zakończenie rozgrywek i decyzja, że nikt nie spada, załatwiły sprawę za piłkarzy.

Ale był też problem – umowy sponsorskie w wielu przypadkach opierały się na promocji podczas gry. Gry nie było, znów wrócił problem z pieniędzmi. Bałtyk skorzystał z tarczy antykryzysowej, ale to było za mało. – W momencie, w którym rozgrywki zostały zawieszone, wszyscy zawodnicy i trenerzy zgodzili się, byśmy wypłacali tylko 50 proc. wynagrodzeń. To sprawiło, że od 1 stycznia nie ma żadnego zobowiązania przeterminowanego, nie ma ani jednego dnia zaległości – mówi Paszulewicz. –  Ze sportowego trupa dźwignęliśmy drużynę na szóste miejsce w lidze (na 22 drużyny) oraz awansowaliśmy do finału okręgowego Pucharu Polski.

Jazda w górę

Jeżeli prześledzić okna transferowe Bałtyku w poprzednich sezonach, w każdym oknie transferowym przyjeżdżał wagon piłkarzy, którzy zastępowali tych wyjeżdżających. Sytuacja się zmieniła – kluczem okazała się stabilizacja. „Bidnie, ale solidnie” – śmieje się Jacek Paszulewicz. – Moje nazwisko i nazwisko pana Listkiewicza miała być gwarantem, że tu się dzieją dobre rzeczy. Postawiliśmy na miejscowych chłopaków, z całej kadry tylko Igor Biedrzycki przyjechał z zewnątrz. Mieliśmy bardzo udane okienko. Pozyskaliśmy pięciu kluczowych piłkarzy, w tym Michała Marczaka, którego nikt nie chciał po jego odejściu z Kotwicy Kołobrzeg, a u nas stał się zawodnikiem rozchwytywanym. Podpisaliśmy z nimi dwuletnie umowy, a oni podciągnęli poziom sportowy do góry. Nagle okazało się, że jesteśmy w czołówce III ligi mając skład, którego średnia wieku to 22 lata.

Co dalej? W czasie naszej rozmowy padło słowo „Ekstraklasa”.

Prezes Bałtyku: – Plany są długofalowe. To projekt, którego celem jest awans do Ekstraklasy na 100-lecie klubu. Do jego realizacji będą potrzebne pieniądze, ale na pewno nie będzie tak, że przyjdzie ktoś, da 2 mln zł, przejmie władzę i z dnia na dzień wywróci wszystko do góry nogami. Takie plany jak szybko powstają, tak szybko się kończą. Chcemy być wentylem na wielką piłkę dla młodych piłkarzy. Już teraz skauci z Ekstraklasy i I ligi oglądają naszych zawodników, niedawno w tym celu odwiedził nas Miłosz Stępiński, trener reprezentacji młodzieżowej. Liczymy, że finansowo pomoże nam też kilka podmiotów, z którymi jesteśmy blisko porozumienia. Chcemy odtworzyć struktury szkolenia młodzieży które kiedyś charakteryzowały Bałtyk Gdynia. W ciągu pięciu lat zamierzamy przystąpić do certyfikacji PZPN oraz wywalczyć grę w CLJ na poziomie juniora młodszego i juniora starszego. W chwili obecnej nasze 5 ligowe rezerwy to chłopcy z roczników 2002/2003/2004.

W budynku klubowym jest kilka pucharów. Są proporczyki IFK Goeteburg, czy austriackiej Admiry z czasów gry w Pucharze Intertoto. Są wspomniane czarno-białe zdjęcia. Ale jest też miejsce na ścianie na nowe – kolorowe. I chyba widok na takie czasy bardziej realny niż w chwili, gdy panu Kamilowi wypadało 100 tys. zł z kieszeni.

Komentarze